13th March 2014
Pięć godzin do Dubaju, pięć na lotnisku i jeszcze cztery w samolocie i jestem w Indiach. Wylądowałam w mieście, którego nazwy pan na Okęciu nie próbował nawet wymówić („pani bagaż poleci prosto do …eee…destynacji”). W Thiruvananthapuram, jak brzmi pełna nazwa stolicy stanu Kerala (Brytyjczycy dla wygody skrócili ją do Trivandrum) czekali na mnie Kenney i Rutavi z KBE (Kerala Blog Express) oraz dwójka uczestników: Shawn, Amerykanin z Vegas (który jak mu powiedziałam, że byliśmy w Vegas równo rok temu, odpowiedział, że on wtedy był w…Warszawie!) i Dunka Michelle, z którą, jak się okazało, przyleciałyśmy tym samym samolotem.
Jazdę do hotelu pamiętam jak przez mgłę, nieprzespana noc robiła swoje. Najpierw jechaliśmy samochodem sprawnie meandrując między żółciutkimi tuktukami, setkami skuterów i starymi autobusami, używając do tego głównie klaksonu i dużej dozy asertywności, potem przesiedliśmy się do motorówki, która ukoiła nieco nasze zszargane ruchem drogowym nerwy i bujając usypiająco dowiozła nas na miejsce.
Kerala słynie z tak zwanych backwaters, czyli rozlewisk, kanałów, rzek i jezior połączonych ze sobą i ciągnących się na przestrzeni ponad tysiąca kilometrów wzdłuż wybrzeża. Backwaters są niezwykle malownicze, cisza, spokój, po obu stronach palmy, mangowce, ananasowce (czy poprawniej ananasy jadalne), jest to też dobre miejsce do obserwacji ptaków. Jest ich tam ponoć ponad 300 gatunków, a nasz „kierowca” co chwila zatrzymywał się pokazać jakiś okaz siedzący sobie spokojnie na palmie. Gdy dopłynęliśmy na miejsce zdążyłam jeszcze zarejestrować, że po raz pierwszy od grudnia jest mi ciepło, i padłam na wielkie łoże z ręcznikowym łabądkiem przysypanym płatkami kwiatów stojące w wielkim pokoju z wielką łazienką i wanną przypominającą basen, i zasnęłam.
Obudzona telefonem z recepcji – głos w słuchawce, mówiący z akcentem Rajesha z The Big Bang Theory zapytał „do you want to schedule ayurvedic massage?” – postanowiłam się rozejrzeć. Za masaż póki co podziękowałam. Estuary Island Resort to miejsce bardzo przyjemne, w którym zapewne sama nigdy bym się nie zatrzymała. Olbrzymie pokoje z ciężkimi, drewnianymi meblami, niebieściuchne baseny, hamaki rozwieszone między palmami… Podróżując zwykle z dość ograniczonym budżetem wybieramy miejsca z niższej półki, takie które służą głównie do spania i jako baza wypadowa. Zresztą to nie tylko kwestia ceny – nawet jeśli stać nas na coś droższego po prostu wolimy przeznaczyć te pieniądze na coś innego. Nasze kryteria wyboru miejsca noclegowego są proste: mają mieć łóżko i być blisko miejsca, które chcę zobaczyć. Ale z każdą kolejną zimą coraz bardziej jestem sobie w stanie wyobrazić tydzień słodkiego lenistwa w takich warunkach, choć raczej jako przestój w podróży, kilkudniowy odpoczynek, niż cały urlop – nie chciałabym spędzić całego wyjazdu w złotej klatce. No cóż, ustalmy, że na potrzeby tego wyjazdu porzucę na chwilę swoje zwyczaje i popławię się co nieco w luksusach:)
W Estuary jest wszystko czego potrzeba do życia – wygodne, wypasione wręcz pokoje, pyszne jedzenie, baseny, masaże, wi-fi, plac zabaw, nawet sklep z pamiątkami. Ośrodek leży na wyspie, co nie oznacza, że można się dostać do niego tylko i wyłącznie łodzią. Dla tych, którzy przegapią ostatni rejs jest też droga dookoła, choć jest ona znacznie dłuższa i, delikatnie rzecz ujmując, mało komfortowa.
Łodzie przydają się nie tylko, żeby dotrzeć do „prawdziwego świata”, ale także po to, by dopłynąć na plażę, która położona jest na grobli oddzielającej ośrodek od otwartego morza. Popłynęliśmy tam (już większą grupą) na nasz pierwszy keralski zachód słońca. Plaża była pełna ludzi – od rodzin z dziećmi, poprzez zakochane pary pozujące do zdjęć niczym gwiazdy Bollywood, po młodzieńców popisujących się akrobatycznymi wyczynami.
Wieczorem po zapoznawczym browarku (do tego czasu dotarła mniej więcej 1/3 naszej grupy – o moich współtowarzyszach na pewno napiszę więcej w kolejnych postach) poszliśmy jeszcze obejrzeć Kathakali – tradycyjne hinduskie tańce opowiadające historie z życia bogów. Kathakali powstało tu, w Kerali w siedemnastym wieku.
Ruchy tancerzy są bardzo precyzyjne a ich makijaż może zająć nawet kilka godzin. Taniec wykonuje się zwykle wieczorem na świeżym powietrzu. Trochę trąciło cepelią ale tak to już jest z przedstawieniami w hotelu na wyspie.