10th May 2014
Od razu muszę zaznaczyć, że na jedzeniu się nie znam. To znaczy znam się na tyle, że lubię jeść i pewne rzeczy mi smakują a inne nie, ale na tym mniej więcej moja znajomość tematu się kończy. Zwykle zwiedzając różne zakątki świata staram się jeść w lokalnych jadłodajniach (często takich, do których żaden szanujący się turysta by nie wszedł), nie stronię też od jedzenia ulicznego. Kiedyś w Peru na przykład zawędrowałyśmy z moimi towarzyszkami podróży do restauracji, która znajdowała się na podwórzu jakiegoś domu. Nie jestem pewna jak w ogóle wpadłyśmy na to, że to restauracja – nie było ani szyldu, ani menu. Gruba, mocno starsza Peruwianka spojrzała na nas lekko zdziwiona – pewnie nieczęsto gościła białe twarze – i nie pytając o nasze preferencje kulinarne podała nam pyszny obiadek i po wielkiej szklanicy chichy.
W Kerali takich atrakcji nie doświadczyłam. Jako że żywiliśmy się głównie w hotelach, to i jedzenie było wyszukane, aczkolwiek jednocześnie w pewien sposób wystandaryzowane i ugładzone na potrzeby naszych podniebień, zwłaszcza jeśli chodzi o poziom pikantności. Nie ma jednak tego złego. Może i nie jadłam z lokalesami ze wspólnej michy zapijając sfermentowanymi sokami z przeżutej i wyplutej kukurydzy, ale za to na pewno spróbowałam rzeczy, których w innych okolicznościach nie miałabym okazji spróbować. A że przeważnie posiłki serwowano nam w postaci bufetu, to mogłam sobie nałożyć po trochu wszystkiego, z fish curry i biriani na czele, moim ulubionym paneerem a kończąc na payasum na deser (choć tego ostatniego akurat spróbowałam raz – nie przypadł mi do gustu więc z czystym sumieniem mogłam zajadać się arbuzem i musem kokosowym).
Problem w tym, że jak się nakłada a nie zamawia to nie przywiązuje się zbyt dużej wagi do nazw. Mogłabym wprawdzie spędzić w googlu kilka godzin i uraczyć Was mądrze brzmiącym postem kulinarnym, wolę Was jednak odesłać do kogoś kto się zna na jedzeniu lepiej niż ja.
W naszej grupie było kilka osób zajmujących się jedzeniem na co dzień: wspomniany już Nelson, Elsie z Meksyku, która w każdej potrawie doszukiwała się meksykańskich korzeni, oraz Roxanne, która nie tylko fantastycznie pisze o jedzeniu, ale także świetnie śpiewa największe przeboje lat 80. a jej udawany amerykański akcent (wraz z dopasowaną do akcentu udawaną osobowością) bawił nas do łez.
Żeby nie było, że tak nic nie piszę tylko innymi się wysługuję, to jednak co nieco od siebie dodam. Słowo Kerala tłumaczy się czasem jako kraina kokosa. I to widać (a raczej czuć w smaku), na każdym kroku. Kokos dodawany jest do każdej chyba potrawy w najróżniejszych postaciach, w tutejszych kuchniach króluje zapewne książka „1000 potraw z kokosa”; wszystko smaży się na oleju kokosowym i podlewa obficie mlekiem kokosowym, świeże kokosy oferowano nam często na przywitanie w hotelach – w upalne dni są rewelacyjnie orzeźwiające. Gdy już wypiliśmy zawartość skorupy czasem mieliśmy okazję żeby zjeść przepyszny miąższ. Próbowałam też kokosa marynowanego – jest przepyszny, smakuje trochę jak orzechy włoskie, a na deser często serwowano nam delikatny mus kokosowy. Mieliśmy też okazję spróbować toddy, tradycyjnego alkoholu produkowanego z kokosa. Smakował…oryginalnie, zupełnie nie kokosowo, trochę jakby był uwędzony. Ciekawe doświadczenie, prawie jak peruwiańska chicha.
W Polsce unikam kokosa, występującego zresztą głównie w postaci chemicznych wiórek kokosowych, tam kokosa pokochałam z całego serca (no dobra, odświeżona to trochę miłość była, zaczęło się na Dominikanie). I przyznam szczerze, dla samego kokosa chętnie bym się przeprowadziła gdzieś bardziej na południe.
Udało nam się też zobaczyć keralską kuchnię od …kuchni – zostaliśmy zaproszeni na pokaz gotowania. Nimmi Paul gotuje zawodowo od 20 lat. Pokazy i lekcje prowadzi w swoim pięknym domu w Kochi. To co nam ugotowała było dość proste i zupełnie nie pikantne, co odrobinę mnie zdziwiło, ale była to miła odmiana od hotelowego jedzenia – jak dobre by ono nie było, to nawet najlepsze curry po jakimś czasie zaczyna wychodzić uszami.
Swoją drogą jak jechałam do Kerali myślałam, że indyjska kuchnia nie ma prawa się znudzić. Uwierzcie mi, już po tygodniu jedzenia ryżu i niezmiennie pysznego curry na śniadanie, obiad i kolację, musiałam stanowczo zaprotestować. Na szczęście wystarczyły dwa dni przerwy (podczas których z radością przerzuciłam się na żywienie głównie arbuzem – też wszechobecny, ale nie zdążył mi się znudzić) i mogłam wrócić do rozkoszowania się keralską kuchnią.
Będąc w Kerali koniecznie należy zjeść tradycyjny keralski, wegetariański posiłek zwany Sadya: na wielkim liściu bananowca nakładano nam kolejno składniki posiłku (jeśli wierzyć Wikipedii może być ich nawet 64), które potem trzeba było zjeść ręką. Wbrew pozorom jedzenie ręką tak, żeby jedzenie nie uciekało nam nigdzie z boku ani nie pakując całej dłoni do ust, wcale nie jest takie proste. Na szczęście jakoś sobie poradziłam, a jedzenie było przepyszne.
Sadya jest wegetariańska, ale w Indiach jada się też mięso, i to nawet, co mnie zaskoczyło – wołowinę. Żyłam w przekonaniu, że w Indiach wołowiny nie uświadczę, tymczasem często widywałam beef curry, a w naszym ostatnim hotelu – Ramada Resort Cochin, zjadłam jeden najlepszych steków w życiu. Podobno tu, na południu, wołowina jest całkiem popularna. Krów jednak się nie zabija, zjada się byki.
Trochę brakowało mi doświadczenia jedzenia poza hotelem, nawet mimo tego, że poza standardowym zestawem udało nam się tu i ówdzie skosztować dań typowo keralskich – w jednym z moich ulubionych hoteli, Coconut (nomen omen) Lagoon, manager opowiadał nam, że stara się wykraczać menu poza to, co zwykle oferują hotele z wyższej półki i wprowadzać potrawy, które jedzą w domu zwykli hindusi.
Chyba tylko raz, poza może krótkimi przystankami naszego autobusu w różnych dziwnych, przydrożnych spelunkach (jak już musieliśmy się zatrzymać na siku a nic innego w okolicy nie było), udało mi się poczuć przez chwilę ten klimat prawdziwych, tanich barów, choć i to była tylko namiastka, krótki przebłysk „prawdziwych” Indii. Gdy byliśmy w Calicut i akurat mieliśmy z godzinkę czy dwie wolnego przed kolacją, wyskoczyłam z Justinem na spacer po plaży. Justin z Kaliforni jest kolejną osobą z naszej grupy, po wspomnianych wcześniej Shawnie, Nelsonie i Danielu, z którą świetnie mi się rozmawiało i z którą bliżej się zaprzyjaźniłam.
Justin sporo podróżował, ostatnio pomieszkał sobie trochę w Ameryce Środkowej, a teraz wrócił do Stanów. Pisze bloga Justin Was Here, współtworzy też portal World Travel Buzz. Pogadaliśmy sobie trochę o tym i o owym a w małym sklepiku z lepiącymi się stolikami i obsługą nie przejmującą się zanadto klientami wypiliśmy czaj – słodką, aromatyczną, pachnącą kardamonem herbatę z mlekiem. I muszę Wam powiedzieć, że w żadnym, najbardziej wypasionym hotelu herbata nigdy nie będzie smakowała jak tam, na plaży, parząca w palce i pita z plastikowego kubeczka…