11th March 2015
Wszędzie brud, śmieci, hałas, żebracy. Dzieci proszące na każdym kroku o pieniądze, niechcące się odczepić mimo wyraźnego sprzeciwu. Do tego wszystkiego upierdliwi sprzedawcy, którzy za nic mają brak zainteresowania i gonią po ulicy za każdym, kto wygląda na turystę. Do tego brak bezpieczeństwa. Zaczepki słowne w kierunku kobiet, niby przypadkowy dotyk, propozycje małżeństwa.
Tak mniej więcej wyobrażałam sobie Indie. I właśnie dlatego znalazły się one bardzo nisko na liście moich marzeń, zaraz przed krajami, w których toczy się wojna. Życie bywa jednak przewrotne i pisze różne scenariusze.
W grudniu zeszłego roku zobaczyłam konkurs dla blogerów. Główna rywalizacja polegała na zdobyciu jak największej ilości głosów a o 25 miejsc walczyło ponad 700 osób z całego świata. Nie lubię konkursów lajkowych, wystartowałam pro forma. A potem zaczęłam walczyć. Prosiłam o głosy na fan page’u i swoim profilu. Do wszystkich znajomych napisałam prywatną wiadomość. Po krótkiej chwili chwały znajomi się jednak skończyli, a ja wypadłam z pierwszej 25tki. Pierwsze osoby zaczęły dostawać zaproszenia. Śledziłam ich na facebook’u i Twitterze, zazdrościłam i straciłam nadzieję. Zaczęłam liczyć, że szansa na urlop pojawi się dopiero pod koniec roku. I dostałam maila.
Zaproszenie. Jako jedna z 30 osób z całego świata. Do wyjazdu było dokładnie 16 dni a ja nie wiedziałam nawet czy dostanę urlop. Zaczęłam główkować. Poprosiłam szefa, zapytałam program managerki, która szczęśliwie pochodzi z Kerali, i która sama na mnie głosowała, znalazłam pewne zastępstwo. Została walka o wizę. Konsulat daje sobie 10 dni roboczych. Agencja informuje, że potrzeba minimum 5-7 dni. Ja miałam dokładnie osiem, żeby móc ją odebrać. Udało się w ostatniej chwili.
Nie do końca się na ten wyjazd cieszyłam. Głęboko w sercu czułam, że to wyjątkowa okazja, ale ilość pracy – „w pracy”, na blogu i nad Trampkowymi warsztatami – mnie przytłoczyła i nie pozwoliła myśleć o wakacjach. Bałam się podróży autokarem, z trzydziestoma innymi osobami, sztywnym grafikiem. Podróżuję sama, czasem w parze. Chodzę swoimi ścieżkami, samodzielnie przygotowuję trasę. Jestem sobie sterem, żaglem i okrętem.
Dla Indii postanowiłam to jednak porzucić. Wiedziałam, że bez tej inicjatywy nie prędko bym się tu wybrała. Nie byłam gotowa psychicznie i nie miałam ochoty męczyć się podczas urlopu. Złapałam więc byka za rogi.
Podczas Kerala Blog Express Keralę poznaję od innej strony. Śpimy w dobrych hotelach, jemy porządne jedzenie. Nie muszę szukać środków transportu, negocjować cen noclegu i zastanawiać się czy nie zatruję się wodą w soku. Na szczęście zostaje też czas na zobaczenie miasta, samodzielny spacer, interakcje z ludźmi. I to właśnie dzięki temu widzę jak mylne były moje wyobrażenia. Zapewne nie o Indiach, tego nie wiem. Ale Kerala jest inna, bardziej zachodnia. Lekka i bardziej przyjazna dla tych, którzy na Indie nie są gotowi.
Wracam z zakupów. Od naszego przewodnika dowiedziałam się, że riksza do hotelu powinna kosztować około 30-40 rupii. Podchodzę, pytam i jadę za 20. Bez negocjowania. Sprzedawcy stoją przy swoich sklepach, tylko czasem zachęcając do wejścia. Jedno „thank you” czy malajalańskie „venda” wystarczy, aby przestali namawiać. Nikt za mną nie goni, nie przekonuje, nie oferuje „special price for you madame”. Rikszarze w ogóle nie zaczepiają. Czuję się jak w alternatywnych Indiach. Tak dalekich od moich wyobrażeń, równie dalekich moim doświadczeniom z Azji. Podoba mi się i chciałabym zostać. Właśnie powiedziałam coś co nie przeszłoby mi nawet przez myśl jeszcze tydzień temu.